1 maja 2017 roku – tę datę pamiętam jak dziś. Wtedy moje życie wywróciło się do góry nogami. Zmieniło się o 180 stopni. Rozpoczęłam nowy etap. Przeprowadziłam się na stałe do Hiszpanii. Musiałam pożegnać się ze starym życiem…
Spoglądając przez okno samolotu podczas lądowania w Madrycie, uśmiechałam się w duchu, że Hiszpania wita mnie słoneczną pogodą i błękitnym, bezchmurnym niebem. Lecz Madryt nie był wtedy moją ostateczną destynacją. Mój nowy dom czekał na mnie w Ourense, w Galicji.
Mówią, że początki bywają trudne. Podobno emigracja nie jest dla każdego, ale jedno jest pewne – znakomicie uczy prawdziwego życia.
Dokładnie pamiętam moje pierwsze dni na galicyjskiej ziemi. Wszystko (dosłownie wszystko!) było dla mnie nowe. Inaczej jest tu zamieszkać, niż przyjeżdżać od czasu do czasu. Poza tym w Galicji nigdy wcześniej nie byłam. Nawet krople deszczu padały jakoś inaczej, a promienie słońca zaglądające rano do okien nie cieszyły mnie tak, jak sobie to wyobrażałam.
Spełniłam marzenie – zamieszkałam w Hiszpanii – ale w głębi czułam, że tracę coś cennego. Nie potrafiłam zatrzasnąć za sobą starych drzwi. Kryło się za nimi coś, co rozpaczliwie nie dawało mi odejść. A powinnam była zamknąć je na klucz i nigdy więcej nie otwierać! Byłam zła na samą siebie, że nie potrafię brać garściami z mojego nowego hiszpańskiego życia.
Nie było łatwo zostawić dotychczasowy, bezpieczny świat i przejść jak po maśle, bez żadnych przeszkód, do całkiem nowej rzeczywistości. W Hiszpanii nigdy nie czułam się obco, lecz na początku trudno było mi traktować to miejsce jak własny dom. To nie dzieje się od razu – wymaga czasu, a często także łez. Musiałam do tego dojrzeć.
Już kiedyś pisałam, że podczas stawiania pierwszych kroków w Hiszpanii uaktywniły się we mnie stany lękowe. Prześladował mnie dziwny niepokój, który pojawił się nagle, niczym nieproszony gość. Wcale się go nie spodziewałam.
„Przecież chciałaś mieszkać w Hiszpanii”, „Czego się boisz?”, „Masz życie jak w Madrycie. Nie przesadzaj! Inni mają gorzej” – tak myśleli niektórzy. Tylko że oni prawdopodobnie nie mieli pojęcia, z czym wiąże się proces adaptacji w nowym kraju. Ja też do końca nie wiedziałam, dopóki tego nie przeżyłam. Dlatego najlepiej zrozumieją mnie ci, którzy doświadczyli tego samego.
Mój syn miał wtedy rok, a ja na co dzień czułam się strasznie samotna, bo mąż pracował od rana do wieczora. Byłam trochę zagubiona. Często płakałam. Weekendy były znośniejsze. W tamtym czasie byłam przekonana, że powrót do Polski będzie moim wybawieniem.
Dziś, patrząc wstecz, cieszę się, że nie wróciłam i nie poddałam się tak szybko.
Język znałam dość dobrze. Nie pamiętam też, aby bariera językowa jakoś szczególnie mnie blokowała. Nie bałam się rozmawiać z ludźmi. Nawet mimo złego stanu psychicznego i trudności z emigracyjnym stresem, zdecydowałam się pójść do hiszpańskiego psychologa. To było jakieś szaleństwo! Mogłam przecież znaleźć polskiego specjalistę przez Internet. Ale ja mimo wszystko chciałam żyć po hiszpańsku.
Jednak te spotkania niewiele mi dały, a z czasem zaczęły mnie denerwować. Mieszkając w Hiszpanii, byłam u kilku psychologów, z nadzieją, że w końcu trafię na „tego jedynego”. Nie trafiłam. Później nie miało to już związku z emigracyjnymi początkami, tylko z innymi, niepoukładanymi we mnie sprawami.
W pewnym momencie doszłam do wniosku, że rozmowy te nie są warte moich pieniędzy. Któregoś dnia spojrzałam w lustro, uśmiechnęłam się do siebie i zrozumiałam, że jedyną osobą, która może mi pomóc, jestem ja sama. Nikt inny nie ma magicznej różdżki, by dokonać we mnie zmian. Tylko ja mogę najlepiej wgłębić się w siebie i posłuchać, co moje emocje, uczucia oraz lęki mają mi do powiedzenia. A chciały przekazać mi bardzo ważne informacje.
Wizyty u psychologa miały jednak swoje plusy – utwierdziły mnie w przekonaniu, że naprawdę dobrze znam język. Bardziej siebie doceniłam.

Być może ktoś przechodził lub przechodzi przez coś podobnego. Nie przejmujcie się – to minie jak zły sen. Może porani was mniej lub bardziej, ale rany w końcu się zagoją, a blizny będą przypominać, że jesteście silni.
Dlaczego o tym piszę? Bo myślę, że to bardzo potrzebne. Ja sama przed wyjazdem nie miałam pojęcia, co mnie czeka. A gdybym wiedziała, na pewno ułatwiłoby mi to przetrwanie tej burzy.
Mroczna strona emigracji potrafi nieźle skopać tyłek, ale jednocześnie sprawia, że staje się on twardszy.
Początki na obczyźnie zawsze wiążą się z trudnościami i napięciami psychicznymi. Jesteśmy zmuszeni odnaleźć siebie na nowo w nieznanym środowisku, posługując się innym językiem, żyjąc wśród ludzi, którzy myślą trochę inaczej. Opuszczamy strefę komfortu, nasz dawny świat zostaje gdzieś w oddali, a my zamykamy za sobą drzwi i musimy zacząć od zera budować nową rzeczywistość.
Oczywiście moje początki nie były tragedią. Wspominam je dobrze i źle. Oprócz czarno-białej, trochę smutnej codzienności pojawiały się również dobre, kolorowe chwile. Próbowałam skupiać się na pozytywach, lecz początkowe lęki nie dawały za wygraną. Z drugiej strony – bardzo cieszyłam się, że zamieszkam w tym kraju, bo było to spełnieniem mojego marzenia.
Moja hiszpańska dusza była szczęśliwa, a serce krwawiło z tęsknoty za starym, dobrze znanym życiem. Bardzo chciałam zapuścić tutaj korzenie. I udało mi się.
Dziś Hiszpania jest moim domem. Nigdy nie czułam się tu źle, bo kocham ten kraj i ludzi, jednak by szczerze przyznać przed samą sobą, że to właśnie tu jest mój dom, musiał upłynąć czas.
Proces adaptacji na emigracji ma różne etapy, u każdego przebiega inaczej. To, jak poradzimy sobie w nowych warunkach, zależy od naszej osobowości, wrażliwości, odporności na stres. Nie u wszystkich początki będą skomplikowane – często wiążą się z ekscytacją i dobrymi wspomnieniami. Zdarza się, że kryzys przychodzi dopiero po czasie. Być może są i tacy, którzy od razu czują się na obczyźnie jak ryba w wodzie i tak zostaje do końca. Jednak śmiem twierdzić, że to raczej wyjątki.
Każdy z nas ma inne doświadczenia. Niektórzy w ogóle nie wyobrażają sobie życia za granicą. Ja wiem jedno – ciemna strona emigracji potrafi zadać bolesne rany i zostawić znaczący ślad w psychice. Gdy jednak po latach wracamy myślami do przeszłości, uświadamiamy sobie, że jest w tym także pewna zaleta. Stajemy się silniejsi, bardziej odporni, odważniejsi.
Moje początki na hiszpańskiej ziemi miały gorzki smak, lecz były mi potrzebne, by stać się osobą, którą jestem teraz. Mimo że to słoneczna Hiszpania, gdzie życie wśród palm może wydawać się wspaniałe, nie zawsze było łatwo. Nikt mi nie obiecywał, że tak będzie. Wymagało to pracy nad sobą, bo w nowym otoczeniu wyszło ze mnie moje słabsze oblicze – a dzięki emigracyjnym zawirowaniom przekształciło się w moją siłę.
Warto było to przeżyć.
1 maja 2017 roku – wyjazd do Hiszpanii, ogromna życiowa zmiana. Nie żałuję tej decyzji. Nie żałuję niczego. Dziś jestem u siebie w domu.
A Wy – jak wspominacie swoje początki na emigracji? Pamiętacie tę przełomową datę? Jakie emocje Wam wtedy towarzyszyły? Czy emigracyjne początki pokryły się z Waszymi wyobrażeniami, czy raczej zderzyliście się z rzeczywistością niczym z twardym murem?




