Dziś kończę 39 lat.
Świętuję nie tylko urodziny, ale także drogę, którą przeszłam.
Minął już niemal rok od dnia, kiedy usłyszałam diagnozę, która zwaliła mnie z nóg – agresywny chłoniak śródpiersia. I choć próbował mnie zabić, nie udało mu się.
Wciąż tu jestem i uśmiecham się do życia. 💕
Pamiętam, jak jechałam karetką na drugi koniec Madrytu i marzyłam, żeby ktoś mnie uszczypnął – bym obudziła się w moim łóżku. Ale to nie był zły sen – to była brutalna rzeczywistość.
Pamiętam każdy dzień w szpitalu, który ciągnął się jak wieczność. Każdą kroplę toksycznej, a jednocześnie ratującej życie chemioterapii, która spływała do moich żył. Nigdy nie zapomnę dźwięku maszyny, do której podczepione były worki z pomarańczowym płynem.
A piosenka „Sign of the Times” Harry’ego Stylesa będzie już zawsze kojarzyć mi się z tamtym okresem – puszczali ją ze szkoły niedaleko szpitala. Czułam się, jakby grali ją specjalnie dla mnie…
Pamiętam strach, niepewność i obawę o moje dzieci. Bo choć ja mogłam umrzeć – a przecież nie chciałam – to co z nimi? Co będzie, jeśli mnie zabraknie? Znam wiele takich przypadków – śmierć potrafi być bezlitosna. Dlaczego akurat mnie miałaby oszczędzić? Nie dawało mi to spokoju.
Ale nigdy nie zapomnę też uśmiechu lekarza, gdy przekazywał mi wiadomość o remisji. Tej empatii, jaką obdarzył mnie personel medyczny. Nie wspominając już o wsparciu od bliskich.
I pewnego młodego sanitariusza z przykuwającymi wzrok tatuażami, który trzymał mnie za rękę podczas zakładania portu naczyniowego. Rozmawialiśmy o hiszpańskim winie i polskiej wódce. Temat jak znalazł. 😂
Takich rzeczy się nie zapomina.
Kiedy agresor zaatakował mój organizm, trzeba było odpowiedzieć równie agresywnie.
Ciężkie leczenie zabrało mi włosy, rzęsy i brwi. Czułam się jak drzewo ogołocone na zimę, pozbawione całego piękna.
Ale wtedy zrozumiałam jedno – to nie wygląd mnie definiuje.
Definiuje mnie to, co mam w środku: siła, z jaką podnoszę się po każdym upadku, i to, że pomimo morza łez, które wylałam, nigdy się nie poddałam. To właśnie w tym tkwi prawdziwe piękno. Łysa głowa była najmniejszym problemem.
Dziś wzniosę toast kieliszkiem dobrego wina:
- za to, że przetrwałam coś, co wydawało mi się nie do przejścia,
- za „drugie życie”, które dostałam,
- za każdy dzień w remisji,
- za odwagę pomimo strachu,
- za psychiczne blizny, które na zawsze pozostaną częścią mnie,
- za to, że mogę świętować kolejne urodziny, choć mogło mnie nie być.
Mówią, że życie zaczyna się po czterdziestce.
Moje już się zaczęło.
Mam nadzieję, że najlepsze dopiero przede mną.
I tego właśnie sobie życzę. 🍀
Jeśli to czytasz i sam/sama przechodzisz przez trudny czas – nie trać nadziei.
Burze przemijają. A potem… może być naprawdę pięknie. ❤️🩹